Żeglarz

Nie trzeba mi humanizmu litości,
nie chcę podziwów dla swoich sukcesów,
dziś wam zagram spodziewaną rolę,
będę tak jak chcecie małpą w waszym zoo
sobie samemu na przekór.
Wybaczę, gdy sykniecie:
taki to bez kolejki się wepchnie.
Opowiem paniom z natury wrażliwym przebieg choroby
i przytaknę odkrywczej konkluzji:
taka choroba to wielkie nieszczęście, a pan dzielny.
Płaczcie nad moim losem litościwi,
dupiaste przekupki z rogu mojej ulicy,
sam Boga poproszę, by wasze łzy współczucia otarł
i niech wam a konto ze dwadzieścia lat życia doliczy.
Podsłuchujcie, bo o was mówię nie widząc,
że obok stoicie.

ŻEGLARZ

Zdjęcie zamieszczone w sierpniowym, zeszłorocznym numerze „Niewidomego Spółdzielcy", przedstawia dwudziestoparoletniego chłopaka niczym szczególnym nie wyróżniającego się od chłopców w jego wieku: ciemne włosy obcięte na pazia, ledwie dostrzegalny uśmiech, ręka oparta na biodrze, chyba lato, bo krótki rękaw koszuli, opalone ręce. W tle: duży model żaglówki.

Zdjęcie jest dodatkiem do tekstu „Wielka przygoda”. Niewidomy od szóstego roku życia autor, TOMASZ OPOKA (chłopiec z fotografii) opisuje w nim jak uczył się żeglować i jak sam zbudował małą żaglówkę typu BS2. Więc jak? Przede wszystkim wykorzystał swoje doświadczenia z wcześniejszego konstruowania modeli jachtów, zapoznał się z literaturą na temat inżynierii łodzi i przystąpił do budowy. Przy czynnościach bezwzględnie wymagających spoglądania na rysunek pomagali mu koledzy widzący, zasadniczą pracę wykonał sam. Tomek pisze, że chciałby zarazić chorobą żeglarstwa wszystkich czytelników „Niewidomego Spółdzielcy”.

Prawdziwi żeglarze to ci, którzy kochają wiatr, ci co czerpią satysfakcję z panowania nad żywiołem - wyjaśnia w podtytule „Credo - dlaczego żegluję" - kiedy wiatr przybiera na sile można docenić mądrość każdego węzła, sens każdej komendy. Im mocniej wieje, im trudniej zapanować nad wodą wiatrem, tym bardziej odczuwa się jakieś szczególne braterstwo z pozostałymi członkami załogi. Oni liczą na mnie, nie mogę ich zawieść, oni też czują, że im ufam, jesteśmy na jednej łodzi, jak alpiniści związani jedną liną.

Choć napisał to przy okazji żeglowania, wydaje się, że gdy schodził z żaglówki na ląd - myślał podobnie.

Krzysztof Grzybowski: - Nie znosił, żeby traktowano go ulgowo. Natychmiast to wyczuwał. Ja go poznałem na obozie roku zerowego. Tomek właśnie się dostał na Handel Zagraniczny, ja byłem po I roku. Już wtedy grał na gitarze i śpiewał. Łatwo zjednywał sobie sympatię, więc zawsze koło niego byli ludzie.

Biegle znał angielski. To była sprawa nie tylko jego doskonałej pamięci, ale także chęci. Tomkowi się chciało. Potrafił pokonywać bariery, zdawałoby się, nie do pokonania. Na przykład, na ogół myśli się, że niewidomy to może robić jakieś rachunki, ale już nie wykresy, bo jak? Tomek nakłuwał papier szpilkami, naklejał nitki - i tworzył wykresy. Albo Tatry - on znał je dużo lepiej ode mnie. Doskonale wiedział gdzie jest jaka góra, przełęcz, dolina. Miał mapę plastyczna i chodził po górach. Być może było w tym coś z kompleksu, potrzeba udowodnienia wszystkim, że chociaż nie widzi, nie jest gorszy.

Ala Rynkowska: - Kiedyś Tomek wybierał się na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. Pytał mnie czy tam byłam. Powiedziałam: tak, przed rokiem. Ucieszył się i pytał, jak tam jest, zadając przy tym sto pięćdziesiąt pytań: jak niebo wyglądało, jakie kwiatki rosły, które były większe, czy kładły się na ziemię. Kamyczek po kamyczku musiałam mu opisywać, Przypominałam sobie i stwierdziłam, że na wiele rzeczy w ogóle nie zwróciłam uwagi. Ta jego ciekawość wszystkiego powtarzała się przy innych okazjach. Ja dzięki temu zaczęłam zauważać coś, czego wcześniej nie widziałam. I opowiadałam jakoś barwniej, inaczej. A poznałam go w zeszłym roku na żaglach. Zaprosił Bogdana, z którym znali się od pierwszych lat studiów, i mnie nad Zalew Sulejowski. Tam trzymał tę swoją własnoręcznie wykonaną żaglówkę. Na początku trochę z rezerwą do niego podeszłam, byłam skrępowana tym, że jest niewidomy. A potem zaskoczył mnie zupełnie, kiedy opowiadał coś przy mnie tak szczerze, jakbyśmy się znali od lat.

Do tego, że nie widział - nie pasuje mi do niego słowo kalectwo - miał Tomek dystans, potrafił nawet żartować na ten temat. Pamiętam: płyniemy kiedyś we dwójkę na łajbie, on przy sterze, ja mu podaję, co się dzieje obok, a on sam wybiera, w którą stronę płyniemy. W pewnym momencie zagapiłam się, bo spodobały mi się jakieś drzewa na drugim brzegu, a Tomek zniecierpliwiony ciszą, aż wstał i mówi: no mów mi, co widzisz, dzisiaj znowu nic nie widzę. Tak mnie to ubawiło, że przez mój śmiech o mały włos byśmy się nie wywrócili.

Bogdan Rynkowski: - Wtedy na żaglach zaskoczyło mnie nie żeglowanie, co miał zresztą opanowane do perfekcji, ale to, że pływał. Potrafił przepłynąć kilka kilometrów. W zasadzie trzeba było być przy nim w pewnej odległości, żeby mu podawać od czasu do czasu sygnały: chodziło o utrzymanie kierunku. Ja spróbowałem wtedy popływać z zamkniętymi oczami, żeby zobaczyć jak to jest, ale nie mogłem się przełamać...

Stanisław Jakubowski: - Pierwszy mój kontakt z Tomkiem: ja w VIII klasie muzycznej szkoły podstawowej w Krakowie, a Tomek w I klasie. Wprawdzie było nas w całej szkole niewiele, 55 osób, ale mało z tego okresu potrafię o nim powiedzieć poza tym, że pochodził - tak jak mój kolega z klasy - z Tomaszowa Mazowieckiego. Później dowiedziałem się, że w VI czy VII klasie Tomasz założył klub dżentelmenów, jako kontrakcję przeciwko chuligaństwu, które ogarnia chłopców w tym wieku. Członkowie klubu mieli się zachowywać nienagannie i nie używać brzydkich słów. Liceum skończył normalne, dla widzących, radząc sobie doskonale.

Krzysztof Grzybowski: - Tomek traktował naukę na studiach poważniej niż zazwyczaj studenci traktują, ale miało to trochę charakter sportowej konkurencji, kolejnego udowodnienia, że jest coś wart. Wiedział przecież, że nawet wyróżnienie, które zresztą otrzymał, nie pomoże mu w zdobyciu pracy w zawodzie. Tylko nielicznym jego niewidomym kolegom po studiach udało się znaleźć pracę i to niezbyt ciekawą.

Nie chciał też wiązać swojej przyszłości z muzyką. Jest taki stereotyp: niewidomy to albo szczotki, albo muzyk w knajpie. Bronił się przed tym. Potem mu to przeszło. Jego kompozycje i teksty odbiegały od standardu. Nie potrafiłbym opowiedzieć żadnej jego piosenki, bo w zależności od sytuacji przybierały inne znaczenie. Główny akcent postawiony był w nich na chęć uzyskania pełnej swobody. Miał w przygotowaniu kilka programów, z wielką ochotą zabrał się do tłumaczenia tekstów Birmanna, którego bardzo cenił.

Bogdan Rynkowski: - Tomek opowiadał, że w snach przesuwają mu się obrazy. Mówiłem mu: to zapisuj je w tekstach piosenek. One były napiętnowane dzieciństwem, kiedy jeszcze widział. Piosenka „Mewy”, to jeden z ostatnich obrazów, jakie pamiętał. W Szwecji widział te mewy, przed operacją, po której już nie odzyskał wzroku.
Do Szwecji miał Tomek szczególny sentyment. Jeździł tam klika razy, ale najczęściej bywał w RFN gdzie miał najbliższego przyjaciela: Holendra, Johana. Johan prowadził kiedyś zajęcia na uniwersytecie w Holandii, prowadził taki rozsądny tryb życia, aż któregoś dnia rzucił to wszystko i zajął się śpiewaniem, muzykowaniem. Tomek był pod wpływem Johana, jeśli chodzi o stosunek do swojej wartości. Przełamywał pewne swoje obawy. W Heidelbergu, oprócz Johana, miał wielu przyjaciół, zorganizowali mu tam kilka koncertów w jakimś klubie, grał też na ulicach, bo to jest tam przyjęte, a Tomkowi sprawiało to przyjemność.

Stanisław Jakubowski: - W grze na gitarze doszedł do mistrzostwa. Śpiewał poezję. Różną. Dużo śpiewał Gintrowskiego, Kaczmarskiego i Klawe też. Bardzo lubił poezję Herberta. Oprócz tego sam pisał i komponował. Ostatnio też wiersze. Były drukowane w piśmie dla niewidomych w brajlu. Ceniono go tam na tyle, że rozważano sprawę powierzenia mu funkcji redaktora naczelnego pisma „Nasz Świat". Rozmawialiśmy o tym podczas przerw w szkoleniu w posługiwaniu się OPTACON, aparatem amerykańskim, który umożliwia niewidomym samodzielne czytanie normalnego druku. Polski Związek Niewidomych sprowadza OPTACON, zaledwie kilka sztuk i wypożycza tym, którzy zajmują się pracą naukową, elicie intelektualnej niewidomych, można by określić. W przerwach naszych zajęć wyciągał gitarę, śpiewał i opowiadał o sobie.

Choroba oczu atakowała go dwukrotnie. To byt nowotwór. Drugi raz w wieku 6 lat i wtedy pojechali z matką na operację do Szwecji. Poprzez przyjaciół i organizacje filantropijne zorganizowano operację - uratowano mu życie, ale stracił wzrok. O Szwecji napisał po latach pracę magisterską i przygotowywał doktorat. Studia skończył z wyróżnieniem, ale nie bardzo wiedział co robić dalej. Pracy dla niego nie było. Wrócił wtedy do Tomaszowa i podjął się niezwykle trudnej rzeczy: miał mianowicie przygotować do egzaminów wstępnych na medycynę trzech chłopców, którzy już raz egzaminy oblali. Tomek nie tylko mobilizował ich do nauki, ale wymyślał sposoby, żeby ich zainteresować. Wszyscy trzej dostali się na studia, więc można powiedzieć, że nie zmarnował roku.

Krzysztof Grzybowski: - W gronie przyjaciół Tomek zawsze śpiewał, ale trudno mu było się przełamać do publicznych występów. Bał się i żadne nasze przekonywania nie pomagały, hamulec był zbyt duży. Zrobił to dopiero po powrocie do Warszawy na studia doktoranckie. I bardzo dobrze się stało. Miał szanse na zrobienie dużej kariery. W tym samym czasie zaczął pisać artykuły do „Niewidomego Spółdzielcy”, zresztą nie był z nich do końca zadowolony. We wszystkim perfekcjonista - nigdy nie wiedział, czy nie da się jeszcze poprawić.

Ostatnio nawet często dawał koncerty publiczne. Ale to nie było nigdy tylko odśpiewanie, lecz coś więcej. Popularność, jaką zaczął zdobywać, dawała mu komfort psychiczny, poczucie, że to co robi ma sens.

W 1983 roku nastąpiła jakby erupcja jego talentu, wszystkie nagrody, jakie mógł zdobyć, zdobył: Grand Prix na festiwalu piosenki turystycznej YAPA, nagroda na Przeglądzie Piosenki Autorskiej, prywatna nagroda Gintrowskiego... Tomek, który przez długi czas nie widział przed sobą żadnej perspektywy, mógł teraz wybierać.

W „Niewidomym Spółdzielcy" oferowano mu stałą współpracę i sprawy muzyczne przyjęły korzystny obrót.

Mówił, że ma dużą potrzebę dawania. Że ten poprzedni okres w jego życiu, to było raczej branie, więc chciałby wyrównać ten ujemny bilans.

Choroba dała o sobie znać w grudniu zeszłego roku.

Stanisław Jakubowski: - Szkolenie na OPTACON miało zacząć się w grudniu, ale Tomek zatelefonował w przeddzień, że miał okropną noc, bardzo silne bóle brzucha i musi iść do lekarza. Po kilku dniach zawiadomił mnie, że sprawa jest poważniejsza niż sądził, więc musimy szkolenie przełożyć na późniejszy termin. Na początku marca wiadomo było, że to wątroba. Tomek, ponieważ miał już kontakt z rakiem, podejrzewał, że to może być rak, ale szkolenie zaczęliśmy. Trwało około miesiąca. Jak na znajomość z człowiekiem to krótko, ale ten kontakt zostawił we mnie ślad. On imponował nie tylko nam - niewidomym, ale kolegom widzącym także.

Szkolenie na OPTACON jest trudne, wymaga szalonej koncentracji i sporej pracy. To wyglądało tak, jakbyśmy, on i ja, chcieli udowodnić losowi, że nasza praca ma sens, że będzie miał pożytek z aparatu. I wiem, że w późniejszym okresie choroby aparat był mu pożyteczny. Stanowił atrakcyjne zajęcie i tym samym odciągał myśli od choroby. Myślę, że Tomek dobrze by go wykorzystał, pisał przecież doktorat o Szwecji.

Kupiłem mu kiedyś słownik szwedzko-polski, ale nie zdążyłem już dać.

Profesor Zbigniew Kamecki: - On zgłosił się do mnie z propozycją pisania doktoratu jakieś dwa lata temu. Wcześniej był z tym u kilku osób, ale nie zgodzili się. Opowiadał mi o tym, ale w taki sposób, jakby rozumiał ich obawy, że jako niewidomy nie podoła, bez cienia pretensji. To był człowiek przyjazny ludziom. Bardzo wrażliwy.

Temat pracy dotyczył polityki przemysłowej Szwecji, a właściwie - jak Szwecja dostosowuje się do zmian w gospodarce światowej. Nie był zaawansowany w tej pracy, ale miał zgromadzone materiały, niektóre bardzo ciekawe.

Później zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Wyjazd na operację do RFN dawał mu nikłą nadzieję.

Dzwonił do mnie z lotniska tuż przed odlotem i później jeszcze raz, już po operacji, z Heidelbergu. To była straszliwie trudna rozmowa. Odnosiłem wrażenie, że to pożegnanie. Ja mu powiedziałem: panie Tomku szkoda czasu na rozmyślania, skoro jest pan w RFN - niech się pan uczy niemieckiego. A jak pan wróci do kraju, to ja panu tak dam w kość, że nie będzie pan miał czasu na myślenie o chorobie. On się z tego bardzo ucieszył...

Bogdan Rynkowski: - Gdybym - odpukać - stracił kiedyś wzrok, to, dzięki Tomkowi, jestem w jakimś sensie do tego przygotowany. Wiem, że można z tym żyć. Najpierw się zaadaptować, a później rozwijać. I nawet z niesprawności zrobić niebywałą sprawność: mam na myśli wyobraźnię i wrażliwość, teksty... Ja mu kiedyś powiedziałem: Wiesz, Tomek, ty widzisz znacznie więcej niż niejeden widzący.
Tomasz Opoka umarł 4 września 1984 r.

Notowała: Danuta Zyśko


[artykuł pt. „Żeglarz” zamieszczony w: Tygodnik Studencki „itd.” nr 43/1984 r z dnia 21.10.1984]